Finch: od dzisiaj najlepszy filmowy Robot. Pan Robot!
Z tym facetem podobno nie warto podróżować. Był w kosmosie, był na bezludnej wyspie, był na porwanym statku... a teraz jest znowu sam, w postapokaliptycznym świecie przypominającym do złudzenia ten z bajki Wall-E - nomen omen, genialnej, jednej z najlepszych jakie widziałem. Dziura ozonowa już nie jest dziurą, bo jest tak wielka, że na Ziemi panuje temperatura powyżej 60 stopni, a promieniowanie jest tak duże, że ludzie mają się tak dobrze, jak wampiry po wschodzie słońca.
Tom Hanks - tytułowy Finch, czyli po polsku Zięba - jest mądrym gościem, który buduje ze wszystkich znalezionych i możliwych do użycia części robota. I tu powstaje piękna rozterka.
Jaką wiedzę wpompowałbyś w jego twarde dyski, gdybyś wiedział, że to czego go możesz nauczyć - może uratować Ci życie?

I jednak kiedy robot otwiera pierwszy raz oczy, oświadcza korzystając z całej wpompowanej mu wiedzy, że ma teraz dobę żeby się ewakuować. I tak zaczyna się piękna opowieść o .... uratowaniu prawdopodobnie jednego z ostatnich psów na świecie. Rewelacyjny film, przy którym tyle razy się śmiejesz, że zapominasz o całej złożonej sytuacji śmiertelnie chorego Fincha, który tak naprawdę stworzył robota, aby ten mógł zająć się właśnie jego ukochanym psem. Robot jest przekomiczny, zagrany świetnie, jego mimika, gesty, próby naśladowania, przemyślenia i samodoskonalenie, jest tak cudowne, że zaczynasz inaczej patrzeć na swoje dzieci. No prawie z wyrzutem, że tak karnie Cię nie słuchają jak Jeff, który sam sobie takie imię nadał.
Wspaniały film, który daje do myślenia. Jeff staje się od razu moim ulubionym robotem, najlepszym w historii kina, który tak bardzo ukochał swojego twórcę... że założył kurtkę i za wszelką cenę chce wyglądać tak jak on. A Tom Hanks znowu przypomina mi, że nie da się go nie kochać.
